Ten post nie będzie odezwą do narodu, nie będzie też żadnym podsumowaniem, ani analizą. Będzie postem, którego wyrzucam z siebie od tygodnia. W całości dedykuję go Rudej.
Z Rudą pracowałam dwa lata. Jest ode mnie młodsza, więc szybko się przyjęło, że traktowałyśmy się na zasadach ona - młodsza siostra, ja - starsza siostra. Ze względu na moją rolę w tej relacji, często dawałam jej popalić, żeby wiedziała, jak życie potrafi dać w kość. Dzisiaj tego żałuję, bo powinnam była otaczać ją troską i opieką. Jak na starszą siostrę przystało. Mimo mojej postawy kata, Ruda dawała radę. Łapała wiele rzeczy w mig. Była bystra i miała poczucie humoru, a to się w ludziach ceni. Potrafiła się odgryźć na moją złośliwość wymierzoną w nią po raz enty tego samego dnia. Ale potrafiła też pocieszyć mnie, gdy po raz setny przekombinowałam z jakimś facetem, który miał być tym wymarzonym. Choć była ruda, a rudym się z zasady nie ufa, to ja mojej Rudej zaufać mogłam.
I co ważne, a o czym często kobiety nie mówią, to z Rudą się dobrze wódkę piło. Co prawda po wódce jej się odzywały zapędy biseksualne i zdarzało jej się zaczynać mnie całować, ale i tak była całkiem spoko. Teraz żałuję, że tak mało tej wódki wypiłyśmy. W ogóle żałuję, że tak mało razem zrobiłyśmy, ale mam nadzieję, że jeszcze zrobimy.
Dziś, jak siedzę w pracy, to czasem łapię się na tym, że odwracam się w kierunku biurka Rudej i chcę jej powiedzieć coś zabawnego albo zapytać o coś ważnego. Chwilę później orientuję się, że Rudej przy tym biurku nie ma. Mina mi szybko rzednie.
Jeśli kiedyś miałabym szukać sobie współpracowników, to na mojej krótkiej liście możliwych kandydatów znalazłaby się Ruda. Bo jest niesamowita.
Holigoli
P.S. Ruda, pamiętaj - coś się kończy, coś zaczyna. Jak mawiał Grohl, perkusista Nirvany, podczas zmian nie można zaglądać w lusterko wsteczne. Trzeba po prostu jechać do przodu.
Raszpla (łac. raszplus) - kobieta o urodzie trudnej do pominięcia, nie zawsze ładna, zawsze oryginalna.
niedziela, 26 sierpnia 2012
poniedziałek, 13 sierpnia 2012
Syndrom Bridget Jones
Miałaś
w życiu taki moment, kiedy wydawało ci się, że twoja codzienność to stek wpadek
i krępujących sytuacji? Przykładów nie trzeba szukać daleko. Życie dostarcza
nam ich mnóstwo i to każdego dnia. Konkret? Rozmawiasz o znajomej, która nie
należy do grona tych ulubionych… ok, nazwijmy rzeczy po imieniu - obgadujesz
znajomą, za którą nie przepadasz, jednak (zaznaczmy) spotykasz ją na co dzień i
musisz zachować relacje co najmniej przyzwoite, gdy okazuje się, że wspomniana
znajoma stoi za twoimi plecami właśnie w momencie, w którym zaczynasz o niej
mówić. Idźmy dalej. Umawiasz się z nowo poznanym facetem, chcesz być śliczna i
wkładasz obcisłą sukienkę, chociaż wiesz, że już dawno znalazła się na liście
rzeczy do założenia po zastosowaniu kilkudniowej diety. Siadasz, aż tu nagle -
w najmniej spodziewanej chwili - sukienka pęka w szwach... Ile razy potknęłaś
się w sali pełnej ludzi, kiedy oczy wielu skierowane były właśnie na ciebie? Ile
razy poplamiłaś się podczas służbowej kolacji? Ile razy niezdarnie zahaczyłaś
rajstopy i paradowałaś z wielką dziurą na kolanie, łydce, udzie… Nigdy nie
zapomnę, jak zmywałam ptasie odchody z włosów koleżanki, która za minutę miała
poprowadzić uroczystość, najważniejszą w swojej dotychczasowej karierze. Zażenowanie,
wstyd, upokorzenie, rozpacz. Właśnie to się wtedy czuje. Sama dobrze o tym
wiem. Masz ochotę zapaść się pod ziemię. Ale mija tydzień – w najgorszym
wypadku kilka miesięcy – i śmiejesz się do rozpuku z pękniętej sukienki, o
której wspominasz z mężczyzną, który okazał się tym jedynym, śmiejesz się z
plam na ubraniu, wszystkich potknięć, nawet z ptasiej kupy na włosach, czy z
tego, że idąc ulicą zamyśliłaś się i uderzyłaś w znak – to z mojej prywatnej
kolekcji niezdarności. Powiem tylko, że
nie warto z tym walczyć. Recepta jest jedna: ucz się śmiać, zachowaj
dystans do samej siebie. Syndrom Bridget Jones będzie ci towarzyszył przez całe życie. Tak, Bridget, postaci o prawdopodobnie największej liczbie życiowych wpadek, ale postaci kolorowej, wyjątkowej i pogodnej, która bez względu na wszystko kroczyła dumnie, zawsze z podniesioną głową.
Holidej
Holidej
niedziela, 12 sierpnia 2012
Rzygam tą mentalnością
Kiedyś usłyszałam, że ponoć kobiety trzeba podzielić na dwa
gatunki, te które na ulicy oglądają się za dzieciakami i te, które za psiakami.
Nigdy nie należałam do tych, które roztkliwiały się nad każdym berbeciem, nad
kształtem oczka, pulchną rączką, kręconymi włoskami. Dziecko to dziecko, po
prostu sobie jest. Nie miałam i nadal nie mam potrzeby udawania cioci, gdy ktoś
wleci do pracy z „maludą” i zajmowania jej czymkolwiek.
Już słyszę, te głosy jaka jestem wyrodna, nie mam instynktu,
nie powinnam mieć dzieci. Wiecie co – ble ble ble, mam to gdzieś, bo mam prawo
mówić co czuję. I nie będę udawać, że zostałam stworzona do rodzenia. Zawsze
dziwiło mnie określenie typu „lubię dzieci”. Że co przepraszam, a znasz
wszystkie na świecie? To tak samo jakby powiedzieć „lubię ludzi”. Otóż ja nie
lubię wszystkich dzieci. Nie cierpię tych kopiących moje krzesło, gdy piję kawę
w kawiarni, albo biegających między stolikami jak szalone. Zupełnie jakby ktoś
wsadził im korbkę w tyłek i nigdy nie przestał kręcić. Nie lubię małych snobów,
które choć ledwo sięgają do stołu, traktują ciebie jak potencjalnego „dawacza
wszystkiego”, bo im się należy. Mogłabym udusić gówniarzy, którzy dręczyli kota
pod moim oknem, do czasu aż nie ochrzaniłam ich i nie wezwałam kogo trzeba.
Żałuję, że nie miałam wiatrówki. Gardzę małymi sadystami, którzy wyżywają się
na swoich niepełnosprawnych kolegach. Tak więc, nie wszystkie dzieci są fajne.
Jako nastolatka sądziłam, że nie chce nigdy bachora, bo
pieluchy, kupy, „end of life”. I najważniejsze, co wydawało mi się szalenie nie
do zrealizowania – trzeba być odpowiedzialnym. Tak było...do czasu, aż na
świecie nie pojawiła się moja siostrzenica, która jest najmądrzejszą małą
dziewczynką jaką znam. Duża w tym zasługa jej rodziców, bo odpowiadają na jej
pytania, nie mówiąc, że nie mają czasu. Na prośbę „pobaw się ze mną”, nie
reagują zamykaniem drzwi od jej pokoju, co widziałam w innych domach (o
zgrozo). Nie wbijają jej na chama w obrzydliwie wściekłe różowe ciuchy i nie
kupują na siłę lalek. Tak więc mała przepada za czytaniem książeczek, pluska
się w kałuży, rozróżnia modele motocykli i chce zostać „strażaczką”, bo
najbardziej lubi strażaka Sama. Nikt jej nie każe, po prostu tym się
interesuje. Jeżeli kiedyś będę chciała mieć dziecko, myślę, że tak właśnie
postaram się je wychowywać. Właśnie, jeżeli...
Dlaczego w tym chorym kraju nadal panuje myślenie rodem ze
średniowiecza. Ostatnio zaczepiła mnie sąsiadka, której pomogłam nieść zakupy.
Potem tylko tego żałowałam. Usłyszałam, że powinnam się „zainteresować sobą”,
bo już czas. Tłumacząc: znajdź faceta i urodź dziecko. Do jasnej cholery! Czy
tylko na tym polega rola kobiety? Czy ważniejszy od mojego mózgu jest kanał
rodny? To, że mam kilka fakultetów i pracę, w której się spełniam nie ma
znaczenia? Czy w Polsce każdy musi żyć według tego samego schematu? Idąc tym
tropem dalej, lepiej być matką byle jaką i wyrodną niż żadną? To przerażające.
„Matka Polka” zrobiła wam wodę z mózgów. Coraz częściej rzygam tą mentalnością.
Alcatraz
Alcatraz
Trend na femi
- Ty też byłaś kiedyś feministką - usłyszałam od jakiejś kretynki na imprezie.
- Jak to byłam? Nadal jestem - roześmiałam się.
- No jak to? Przecież masz już faceta... - odpowiedziała wspomniana już kretynka, a ja nie kryłam swojego zdziwienia jeszcze przez kolejną godzinę.
O co chodzi? Czy feministka to singielka, która dzięki feminizmowi ma okazję do wyżywania się na swój stan cywilny i nieudolność mężczyzn podczas podejmowania decyzji o związku z inna kobietą? Ile jest idiotek w naszym szacownym kraju, które tak uważają?
Wyprowadzam z błędu te, które dotąd właśnie tak myślały. Feministki mają facetów, narzeczonych, konkubentów, mężów, przyjaciół płci męskiej (nie tylko gejów). Co więcej mamy też koleżanki i przyjaciółki (zarówno w związkach, jak i singielki). Feminizm to nie choroba cywilizacyjna przenoszoną drogą telewizyjną przez stacje typu tvnstyle. Feminizm to chęć zdobycia pewnej wiedzy o kobietach, a przy okazji także o mężczyznach. To szukanie odpowiedzi dlaczego jest tak, jak jest i jak może być i co trzeba zrobić, żeby zaczęło tak być.
Znam sporo dziewczyn, dwudziestoparolatek i tych nieco starszych, które podzielają moje (jak się okazuje feministyczne) poglądy, ale w życiu same nie określą się mianem feministki. Bo to wstyd. Obciach. Niezręczność językowa. Out z życia rodzinno-towarzyskiego. Zaczepka dla mężczyzny. I nie o nazewnictwo tu chodzi, ale o ten wstyd. Bo jeśli wstydzimy się o sobie powiedzieć w ten sposób, to za chwilę będziemy się też wstydziły powiedzieć publicznie o swoich poglądach, przemyśleniach, czy potrzebach. Lęk przed nazewnictwem wzmaga lęk przed samą rzeczą (inspirowane Lordem Voldemortem z Harry'ego Pottera).
Faceci boją się feministek, dlatego je obrażają. Dlatego stworzyli dla nich obraz brzydkich pseudo-intelektualistek, których jedyną ambicją jest zniszczenie i mentalne wykastrowanie mężczyzn. Faceci boją się, że feministki ograniczą ich prawa, że postawią na głowie system, w którym dotąd żyli (faceci nie lubią zmian).
Zatem apel do facetów! Zanim z odrazą w głosie powiecie do swojej kobiety "Ty feministko", dowiedzcie się kim jest feministka, jakie poglądy reprezentuje, jakie stanowisko przyjmuje w sprawach współczesnej polityki i praw kobiet, o co walczy, co chciałaby zmienić w obowiązującym prawodawstwie. Dopiero potem traktujcie feministki, jak trędowate. Bo tak naprawdę, jesteśmy coraz bardziej TRENDowate i będzie nas coraz więcej.
Poniżej kilka mitów dotyczących feministek i dla kontry kilka faktów. Polecam lekturze zarówno paniom, jak i panom.
Mity:
1. Feministki mają trzy cycki.
2. Feministki nie wiedzą, co to depilator, stringi, zalotka i lakier do paznokci.
3. Feministki nie mają przyjaciół (poza innymi feministkami i gejami).
4. Feministki są grube.
5. Feministki nie interesują się niczym poza feminizmem.
6. Feministki nie wiedzą, co to miłość.
7. Feministki nie oglądają telewizji (czytają tylko poważne książki)
8. Feministki nie chodzą na babskie imprezy.
9. Feministki (wszystkie) mają koty.
10. Feministki nienawidzą facetów.
Fakty:
1. Feministki golą nogi i używają kosmetyków, także tych upiększających.
2. Feministki potrafią się wzruszać i płakać.
3. Feministki chodzą na zakupy.
4. Feministki uprawiają seks.
5. Feministki oglądają komercyjne filmy i słuchają komercyjnej muzyki.
6. Feministki noszą koronkową bieliznę.
7. Feministki potrafią przyznać się do błędu i przeprosić.
8. Feministki potrafią gotować i zajmować się domem.
9. Feministki mogą mieć dzieci.
10. Feministki lubią facetów.
Feministka pełną gębą,
Holigoli
Raszple na Facebooku!
- Jak to byłam? Nadal jestem - roześmiałam się.
- No jak to? Przecież masz już faceta... - odpowiedziała wspomniana już kretynka, a ja nie kryłam swojego zdziwienia jeszcze przez kolejną godzinę.
O co chodzi? Czy feministka to singielka, która dzięki feminizmowi ma okazję do wyżywania się na swój stan cywilny i nieudolność mężczyzn podczas podejmowania decyzji o związku z inna kobietą? Ile jest idiotek w naszym szacownym kraju, które tak uważają?
Wyprowadzam z błędu te, które dotąd właśnie tak myślały. Feministki mają facetów, narzeczonych, konkubentów, mężów, przyjaciół płci męskiej (nie tylko gejów). Co więcej mamy też koleżanki i przyjaciółki (zarówno w związkach, jak i singielki). Feminizm to nie choroba cywilizacyjna przenoszoną drogą telewizyjną przez stacje typu tvnstyle. Feminizm to chęć zdobycia pewnej wiedzy o kobietach, a przy okazji także o mężczyznach. To szukanie odpowiedzi dlaczego jest tak, jak jest i jak może być i co trzeba zrobić, żeby zaczęło tak być.
Znam sporo dziewczyn, dwudziestoparolatek i tych nieco starszych, które podzielają moje (jak się okazuje feministyczne) poglądy, ale w życiu same nie określą się mianem feministki. Bo to wstyd. Obciach. Niezręczność językowa. Out z życia rodzinno-towarzyskiego. Zaczepka dla mężczyzny. I nie o nazewnictwo tu chodzi, ale o ten wstyd. Bo jeśli wstydzimy się o sobie powiedzieć w ten sposób, to za chwilę będziemy się też wstydziły powiedzieć publicznie o swoich poglądach, przemyśleniach, czy potrzebach. Lęk przed nazewnictwem wzmaga lęk przed samą rzeczą (inspirowane Lordem Voldemortem z Harry'ego Pottera).
Faceci boją się feministek, dlatego je obrażają. Dlatego stworzyli dla nich obraz brzydkich pseudo-intelektualistek, których jedyną ambicją jest zniszczenie i mentalne wykastrowanie mężczyzn. Faceci boją się, że feministki ograniczą ich prawa, że postawią na głowie system, w którym dotąd żyli (faceci nie lubią zmian).
Zatem apel do facetów! Zanim z odrazą w głosie powiecie do swojej kobiety "Ty feministko", dowiedzcie się kim jest feministka, jakie poglądy reprezentuje, jakie stanowisko przyjmuje w sprawach współczesnej polityki i praw kobiet, o co walczy, co chciałaby zmienić w obowiązującym prawodawstwie. Dopiero potem traktujcie feministki, jak trędowate. Bo tak naprawdę, jesteśmy coraz bardziej TRENDowate i będzie nas coraz więcej.
Poniżej kilka mitów dotyczących feministek i dla kontry kilka faktów. Polecam lekturze zarówno paniom, jak i panom.
Mity:
1. Feministki mają trzy cycki.
2. Feministki nie wiedzą, co to depilator, stringi, zalotka i lakier do paznokci.
3. Feministki nie mają przyjaciół (poza innymi feministkami i gejami).
4. Feministki są grube.
5. Feministki nie interesują się niczym poza feminizmem.
6. Feministki nie wiedzą, co to miłość.
7. Feministki nie oglądają telewizji (czytają tylko poważne książki)
8. Feministki nie chodzą na babskie imprezy.
9. Feministki (wszystkie) mają koty.
10. Feministki nienawidzą facetów.
Fakty:
1. Feministki golą nogi i używają kosmetyków, także tych upiększających.
2. Feministki potrafią się wzruszać i płakać.
3. Feministki chodzą na zakupy.
4. Feministki uprawiają seks.
5. Feministki oglądają komercyjne filmy i słuchają komercyjnej muzyki.
6. Feministki noszą koronkową bieliznę.
7. Feministki potrafią przyznać się do błędu i przeprosić.
8. Feministki potrafią gotować i zajmować się domem.
9. Feministki mogą mieć dzieci.
10. Feministki lubią facetów.
Feministka pełną gębą,
Holigoli
Raszple na Facebooku!
Transformacja
Miałaś kiedyś
przyjaciółkę?
- Miałam, ale po co mi
ona. Strata czasu. Co z tego, że kilka dobrych lat byłyśmy jak siostry. Teraz
mam internet. No może uściślę - portale społecznościowe. Mogę mieć nawet 500
przyjaciół. Już mam całkiem niezłą kolekcję 346 osób w zakładce „znajomi”!
Wystawię kilka wpisów, żeby wiedzieli jaka jestem fajna. I tak będę miała
teraz mniej czasu, bo znalazłam pracę. No trudno. Znajdę czas i się
wylansuję! Szykuję się na imprezę – słitaśna fotka, nowa fryzura – słitaśna
fotka. Zjadłam jajecznicę na wakacjach – słitaśna fotka... Jeszcze kilka wpisów o tym, co zamierzam dzisiaj robić. Kolejne
zdjęcia. Niech każdy wie, że kupiłam nowe ciuchy, że weekendy spędzam w
plenerze. Mam takie udane życie. Poza tym facet! Jeszcze jeden powód, dla którego przyjaciółka jest zbędna. Przecież
wszyscy wiedzą, że tylko wiążąc się z nim coś znaczę. Niech widzą, że jestem
szczęśliwa. Kilka zdjęć jak się całujemy…
Miałaś kiedyś
przyjaciółkę?
- Tak. Ale zmieniła się w
osobę, której nie znam. Teraz mijamy się na ulicy nie wymieniając jednego
słowa. Na szczęście bardzo rzadko. Poza tym, że ma swój wirtualny świat, znalazła "jego" i wszystko się zmieniło. Płakałam tylko na początku. Nie wiedziałam, co się z nami stało. Dziś już wiem,
że to nie była moja wina.
piątek, 10 sierpnia 2012
Heroska
Na swojej drodze spotykamy dziesiątki osób. Większość mijamy
obojętnie, po latach nie pamiętamy nawet imion naszych koleżanek i kolegów z
klasy. Chyba, że dręczyli nas niemiłosiernie i przezywali od okularników,
grubasów, czy marchewek, albo byli klasowymi ofiarami takich małych
skurwysynów. Wspominamy też tych, którzy czymś się wyróżniali i odstawali od
przeciętnej. Ja nigdy nie zapomnę o N. – blondynce o niebieskich oczach, która
była uosobieniem tych dwóch ostatnich. Miała przerąbane odkąd tylko się
zjawiła. Nie mieściła się w żadne ramy. Nie nosiła modnych ubrań, ba nie miała
nawet nowych. Na jej swetrach widniał przeważnie wzorek popularny w latach 80.,
spodnie były nieco za duże, a kurtki ortalionowe. Pamiętam, że miała okulary o
takich oprawkach jak moja babcia. N. była wtedy 13-latką. Naprawdę nie
przesadzę jeżeli powiem, że cała szkoła wymyśliła dla niej bardzo chamskie
przezwisko i traktowała jak niepełnosprawną umysłowo. N. nie była
niedorozwinięta, po prostu była „strasznie” biedna. Do tego mądra i po prostu
dobra. Dlatego została moją przyjaciółką. Moja mama nigdy nie dzieliła ludzi na
lepszych i gorszych i nauczyła, że liczy się „coś więcej” w człowieku. Dziś
myślę, że nieźle musiałam mieć narąbane pod kopułą, żeby olać tych wszystkich kretynów
i udawać, że nie słyszę obelg pod jej i potem także moim adresem.
Trzynastoletnia buntowniczka.
Nigdy nie zapomnę jak spojrzała na mnie jak na ufo, kiedy
złapałam ją pod rękę i szłyśmy razem do domu. Po podstawówce też trafiłyśmy
razem do jednej klasy. Więcej kretynów i ostracyzm. Znów to samo przezwisko,
plecak popisany korektorem przez synalka nauczycielki, a potem wyrzucony w
błoto. Wyzwiska, że śmierdzi, że jest brudna, co nie było prawdą. W gimnazjum
nasza paczka powiększyła się o: Z., która nieumiejętnie łączyła kolory i wzory,
a jej rodzina przeprowadziła się ze wsi do miasta, K., drobniutką
istotkę, chorobliwie nieśmiałą, M., która po wypadku straciła wzrok na jedno
oko i tym samym zyskała urocze przezwisko „cyklop”. Gdzieś w tym wszystkim
byłam ja: nosząca ciężkie buty, potargane włosy i mająca w dupie wszystkich
dokuczającym im frajerom. Nasza paczka „odmieńców”. Przyjaźniłyśmy się,
kłóciłyśmy się, zwierzałyśmy się sobie i tak płynął czas. Aż przyszedł moment
pseudo balu na koniec szkoły, na który N. nie miała pieniędzy. Do dziś nie wie,
że za niego zapłaciłam, a właściwie moja mama. Zagadałam z wychowawczynią, żeby
powiedziała N., że finansuje jej to szkoła.
Potem nasze drogi się rozeszły. Gdzieś tam się mijałyśmy,
ale wiedziałam, że sobie radzi. Wczoraj spotkałyśmy się na kawie, bo w końcu
się udało. N. poszła do zawodówki, ale potem zdała maturę, w co nie wierzył
żaden z nauczycieli. Została kierowniczką w jednym z dużej sieci sklepów,
zrobiła prawo jazdy, kupiła auto, pomaga rodzicom i rodzeństwu. Bardzo chce iść
na studia. Już nie jest wystraszonym stworzątkiem, choć wielu chciało, żeby
takim pozostała. Jest dla mnie heroską, bo sama jest swoją siłą napędową.
Rodzice nigdy jej nie dopingowali, nie wspierali. Miała wyjść dobrze za mąż i
rodzić dzieci, może skończyć podstawówkę. Ona wbrew wszystkiemu chce więcej i
więcej od życia, które od małego dawało jej jedynie w kość. Powiedziałam jej,
że ją podziwiam i jestem z niej dumna. Idziemy na imprezę.
Alcatraz
Raszple na Facebooku!
Alcatraz
Raszple na Facebooku!
czwartek, 9 sierpnia 2012
Zjeść ciastko i mieć ciastko
Można zjeść ciastko i mieć ciastko. Można mieć faceta i mieć życie poza facetem. Do szału doprowadzają mnie kobiety, które uważają, że to niemożliwe. Wszystko jest możliwe, to tylko kwestia zrobienia sobie porządku w głowie. A gdybym miała już na coś decydować się definitywnie, to wybrałabym życie poza facetem, bo to jest ważniejsze i zaraz to udowodnię.
W swoim życiu zdążyłam już poznać kilka pań, które były niesamowite dopóty, dopóki nie poznały tego swojego księcia. Jak już pojawiał się w ich życiu On, wypadały z towarzyskiego obiegu. W ogóle wypadały z gry o nazwie "życie". Liczył się tylko on. Jego plany, marzenia, poglądy, sukcesy, widzimisia. One się do tego dostosowywały. Były tłem dla jego życia. Nie tędy droga.
Naprawdę szczęśliwa w związku może być osoba, która jest szczęśliwa tak po prostu, także poza swoją relacją z drugą osobą. Trzeba być egoistą i myśleć o sobie, inaczej się nie da.
Jeśli masz możliwość zmiany pracy na lepszą, zrób to. Nie pytaj o zgodę partnera. To ty będziesz wstawać o siódmej rano do pracy. Jeżeli chcesz przefarbować włosy na blond, zrób to. To nie twoja wina, że jego eks była blondynką i teraz ma uraz. Masz ochotę iść na kurs języka suahili, idź na ten kurs. Chcesz przejść na wegetarianizm, przejdź - nieważne, że on nie wyobraża sobie życia bez mięsa. Przede wszystkim musisz myśleć o sobie, inaczej twoje życie i twój związek nie mają sensu.
Aha, i jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia. Związek można zakończyć w każdej chwili. Warto to wcześniej przemyśleć, ale tak naprawdę nie ma się czego bać. A zrywać należy wtedy, gdy czuje się jakiekolwiek, najmniejsze choćby ograniczenie, odcinające nas od tego, co nam się zwyczajnie należy.
Holigoli
Raszple na Facebooku!
W swoim życiu zdążyłam już poznać kilka pań, które były niesamowite dopóty, dopóki nie poznały tego swojego księcia. Jak już pojawiał się w ich życiu On, wypadały z towarzyskiego obiegu. W ogóle wypadały z gry o nazwie "życie". Liczył się tylko on. Jego plany, marzenia, poglądy, sukcesy, widzimisia. One się do tego dostosowywały. Były tłem dla jego życia. Nie tędy droga.
Naprawdę szczęśliwa w związku może być osoba, która jest szczęśliwa tak po prostu, także poza swoją relacją z drugą osobą. Trzeba być egoistą i myśleć o sobie, inaczej się nie da.
Jeśli masz możliwość zmiany pracy na lepszą, zrób to. Nie pytaj o zgodę partnera. To ty będziesz wstawać o siódmej rano do pracy. Jeżeli chcesz przefarbować włosy na blond, zrób to. To nie twoja wina, że jego eks była blondynką i teraz ma uraz. Masz ochotę iść na kurs języka suahili, idź na ten kurs. Chcesz przejść na wegetarianizm, przejdź - nieważne, że on nie wyobraża sobie życia bez mięsa. Przede wszystkim musisz myśleć o sobie, inaczej twoje życie i twój związek nie mają sensu.
Aha, i jeszcze jedna, bardzo ważna kwestia. Związek można zakończyć w każdej chwili. Warto to wcześniej przemyśleć, ale tak naprawdę nie ma się czego bać. A zrywać należy wtedy, gdy czuje się jakiekolwiek, najmniejsze choćby ograniczenie, odcinające nas od tego, co nam się zwyczajnie należy.
Holigoli
Raszple na Facebooku!
Subskrybuj:
Posty (Atom)