Tik tak, tik tak – gasiłam
światło w pokoju, a zegar zasuwał i robił się ranek zanim zamknęłam oczy.
Próbowałam zasnąć i nie myśleć o tym, że jutro znowu coś MUSZĘ. Wstawałam
zmęczona jakbym przebiegła maraton. „Rzygałam” na samą myśl o tym, że mam
wykaraskać się z łóżka i iść do pracy, która nie tak dawno przecież była moją
pasją. Próbowałam nawet coś robić, ale jechałam na oparach paliwa. Zawalałam
terminy, spotkania. I miałam to centralnie w dupie. Miewałam już wcześniej
mniejsze i większe problemy tzw. „doliny”. I żeby było jasne nie jestem osobą,
która przejmuje się drobiazgami, albo wymyśla trudności. Pojawiły się same i
był ich ogrom. Nie dałam rady tym razem. Wiedziałam, że jest bardzo nie tak, że
za chwilę nie wytrzymam stanu ciągłego zmęczenia. Stwierdziłam, że trzeba się
podnieść i może iść do „lekarza od czubków”, zwanego psychologiem. Poradziłam
się koleżanki, która też skorzystała z takiej pomocy. Niby kobieta była miła,
wysłuchała, doradziła, a nawet coś przepisała. Z koleżanką było lepiej.
Umówiłam wizytę – refundowaną. Termin wyznaczono za kilka tygodni, na wydawanie
kilku stów prywatnie nie mogłam sobie pozwolić. Myślałam, że nie dotrwam,
odliczałam dni.
W końcu nadszedł ten dzień,
cholernie mroźny. Przychodnia w kolorze szaro-burym w miejscu, gdzie kiedyś był
duży zakład w PRL-u. Wielki, długi korytarz, dziesiątki ludzi czekających do
lekarzy do wszystkiego. Odczekałam swoje i weszłam do pokoju przypominającego
salę tortur z horroru klasy C. Za małym biurkiem siedziała mała istotka w
okularach na nosie. Miałam takie ciśnienie, że wyrzuciłam z siebie wszystko
jednym tchem, myśląc, że poczuję ulgę, przecież ona mi pomoże. A tu...się
okazało, że...
Pani psycholog miała gotową
formułkę. Skąd wiem? Bo tę samą powiedziała mojej koleżance, mającej zupełnie
inne problemy. Potem usłyszałam słowa, które hmm były tak groteskowe, że
myślałam, że pani psycholog sobie robi zwyczajne jaja. Miałam zwizualizować
swoje problemy, a potem wyjść na śnieg i rzucić w nie kulką. Nie, to nie jest
żart. Poczułam jakbym dostała obuchem w głowę. Że k... co? Żyć mi się nie chce
kobieto, a ty mi tu mówisz o śnieżkach... Wyszłam i ryczałam. Czułam się
beznadziejnie, co dziwnym nie jest. Kiedy o tym wszystkim myślałam, zachciało
mi się śmiać, (jestem fanką czarnego humoru). Stwierdziłam, że jeżeli nie wezmę
się w garść, to nie pomoże mi nikt. Brutalnie, ale skutecznie. Ciężko
pracowałam na wszystko, co miałam i nie mogłam tego stracić. I z czasem udało
mi się podnieść.
Nie wiem, czy to była depresja,
czy głęboka „dolina”. Nigdy więcej nie było mi tak źle. Jestem fighterką i
dałam radę sama. Musiałam. Teraz wiem, że poradzę sobie ze wszystkim. Pierwszy
raz w życiu jest mi dobrze ze sobą.
Peszek nagrała płytę. OK. W
programie u Kuby Wojewódzkiego powiedziała, że to nie była depresja, a
załamanie nerwowe. Szczerze, czy dla ludzi, którzy czują, że „nie ogarniają”,
ma to takie znaczenie? Po prostu jest bardzo źle. Zresztą, płyty posłuchają
kobiety w dużych miastach, pewna jakaś „grupa docelowa”. Moja starsza sąsiadka,
której zmarł mąż pójdzie do „tej” pani psycholog, bo nie ma wyjścia. Potem
stwierdzi, że lepiej wyjść na spacer z psem.
Alcatraz
Nowy typ terapii: "rzuć se kulką" :) Paranoja!
OdpowiedzUsuńteż to miałam gnój na maksa. wszystko było czarne i do d...
OdpowiedzUsuń